Jak wspominałam w poprzednim poście zaplanowaliśmy tę Wielkanoc w Bieszczadach i trochę byłoby dziwnie gdyby obyło się bez żadnych przygód, bo ostatnio nasze święta sprzyjają przygodom. Otóż wyjechaliśmy w tę wyczekaną podróż o bardzo wczesnym piątkowym poranku i stojąc sobie grzecznie w rzeszowskim korku zauważyliśmy podobnie jak inni użytkownicy drogi, że spod maski naszego samochodu wyłaniają się kłęby dymu. Rzeszów okazał się w tym momencie szczęściem w nieszczęściu, bo po obu stronach drogi znajdowały się autoserwisy, sklepy z częściami samochodowymi a z samochodu obok wysiadł młody człowiek jak się potem okazało mega gość, czyli pracownik zakładu naprawczego, który zdiagnozował problem, powiedział, co i gdzie mamy kupić, wskazał drogę do właściwego serwisu i poinstruował nas, że dalsza podróż może stać się niemożliwa. A była godzina czternasta w wielki piątek i wszyscy usiłowali dostać się do swoich domów zatem tym bardziej nie w smak nam było spędzać kilka godzin bezcennego urlopu w zakładach samochodowych, więc po spiciu wszystkich słów z ust młodego człowieka podziękowaliśmy pomni jego rad oraz odpowiedzialności i po schłodzeniu samochodu udaliśmy się w….dalszą podróż w Bieszczady zapominając na kilka dni o problemie, jednak z pewnymi podejrzeniami, że ten temat jest jak bumerang i jeszcze powróci.
Ponieważ podobno z każdej sytuacji należy wyciągnąć jakąś naukę ja też się czegoś dowiedziałam a mianowicie:
a/ jak wygląda chłodnica
b/ gdzie znajduje się chłodnica
c/ że chłodnica powinna chłodzić a nie grzać jak sama nazwa wskazuje
d/ kiedy spod maski samochodu wydobywa się dym należy samochód zatrzymać, opuścić oraz poczekać aż się uspokoi zachowując przy tym bezpieczną odległość.
Zajechawszy szczęśliwie na miejsce z pasją zaczęliśmy rozglądać się po okolicy a ponieważ już gdzieś, kiedyś wspominałam, że lubię wiejskie klimaty, więc wylądowaliśmy w pięknie położonej bieszczadzkiej wsi, która nazywa się Chmiel na kwaterze agroturystycznej tuż nad brzegiem Sanu z łąkami i zwierzętami wszelkiego gatunku i maści jak przystało na prawdziwą wieś.
Mała rzesza fanów żywo reagująca na każde otwarcie okna. Moja poranna toaleta odbywała się z takim właśnie widokiem.
Rzesza małych, ślicznych kwiatuszków, których nazwy nie znam jak przystało na przebrzydłą mieszczkę również żywo reagująca rozkwitem na każde wzejście słońca wraz z ptakami, ale ich już nie jestem w stanie pokazać.
Taki mały słodziak też bywał gościem pod naszym oknem.
Nawet Nyguha przez samo h wyglądała na zadowoloną z miejsca, w którym się znalazła, mimo, że jest już trochę marudna, głucha, niedowidzi i idzie w kierunku, w którym zostanie ustawiona. W oddali widać spokojnie i dostojnie płynący San.
Po rozejrzeniu się po okolicy i wykryciu, że są w Bieszczadach bardziej uszkodzone pojazdy od naszego postanowiliśmy zająć się tym czym należy, czyli wycieczkami górskimi i zapomnieliśmy o tak przyziemnych sprawach jak motoryzacja i cywilizacja.
Przyroda bieszczadzka jest nadal trochę w powijakach i widoczne są jeszcze nieśmiałe placki śniegu.
Zdjęcie pt. - znajdź męża. Uff…...jest. Jak zwykle czeka gdzieś w samotności kiedy się wreszcie do niego doczłapię z tego dołu. Egzemplarz nie do podrobienia i nie do zastąpienia (ostatnie zdanie jakoś przeszło przez cenzurę, ale na wstępie była mała rewolta).
Na szlakach pusto i nie było mnie, komu wyprzedzać.
Po utracie kilkuset kalorii przy zdobywaniu szczytu należało szybko je uzupełnić a następnie rozkoszować się pięknymi widokami. Przyjęłam ambiwalentną pozycję w stosunku do świata i nawet stopy nie chciało mi się usunąć z kadru przy robieniu tego zdjęcia.
A oto, co znalazłam w mężowym plecaku, na szczycie Połoniny Caryńskiej.
Jeden z wielkanocnych posiłków na górskiej zastawie stołowej, którego nie zamieniłabym na żaden najbardziej wykwintny. Zresztą jak widać menu jest całkiem urozmaicone a wszystko podano przez dwóch wysoko wykwalifikowanych kelnerów w postaci własnych rączek.
Podsumowując pobyt spotkaliśmy się z ciekawymi ludźmi, którzy świetnie sobie radzą w trudnych warunkach aż nadeszła pora żeby wracać, bo wiadomo, że czas to drań, którego nie da się ani rozciągnąć, ani przebłagać. I dobrze jest pamiętać o pewnym mądrym chińskim powiedzeniu, że jeśli masz dziesięć mil do przebycia pamiętaj, że połową jest dziewiąta a chodzi oczywiście o drogę powrotną naszym cudem techniki.
Po licznych postojach i dmuchaniu na chłodnicę samochodzik buzował się dwa razy za każdym razem w korku, bo zapewne też ich nienawidzi, ale w rezultacie cali i zdrowi dotarliśmy do domu a najszczęśliwsza była Nyguha przez samo h, gdy stanęła czterema łapami na terenach obsikanych przez sobie tylko znane psy. Następny wyjazd w Bieszczady na jesieni z pewnością innym samochodem.
Serdecznie dziękuję Paniom za piękne życzenia wielkanocne, które mimo tych małych zgrzytów się spełniły i było po prostu pięknie.
Serdecznie dziękuję Paniom za piękne życzenia wielkanocne, które mimo tych małych zgrzytów się spełniły i było po prostu pięknie.
Z góry więcej widać, ale po łebkach.