środa, 31 grudnia 2014

Budzikom śmierć?

Muszę przyznać, że rumieniłam się po czubki kokard, kiedy czytałam wasze komentarze pod ostatnim wpisem, za które bardzo serdecznie dziękuję aż zaczynam nabierać tremy stąd te ciut przydługie przestoje na blogu. Miewam obawy czy kolejny post nie będzie falstartem tym bardziej, że dziś nie mam nic wielkiego do pokazania, ale od czego lans i fajerwerki. 


Pomyślałam sobie, że kiedy jak kiedy, ale dziś niezłym pomysłem będzie decoupage na budziku. Pierwsza idea była taka żeby wypatroszyć bestię ze śrubek, blaszek i kół zębatych, czego następstwem byłoby unieszkodliwienie systemu stawiającego w stan porannej traumy zwykłego zjadacza chleba i wykorzystanie wnętrzności, jako ozdóbek do innych prac. Przy czym nie chodziło o totalną demolkę czy zeszpecenie.    

 


Mimo misternie i z pełną premedytacją uknutego planu nie udało mi się go uśmiercić, choć użyłam w kolejności: noża, w początkowej fazie desperacji dłuta, potem  młotka, a jako ostateczną deskę ratunku męża. Budzik okazał się być niepozornym twardzielem, co może nasuwać podejrzenia, że ma szanse na przetrwanie w zderzeniu z łodzią podwodną. 


Poza tym widać jak na dłoni, że czas to drań i ani go rozciągnąć, ani unieszkodliwić i podobno dopiero w czarnej dziurze wytraca on swoje tempo niestety tam  środowisko jest zabójcze dla wszystkich. Dlatego też, kiedy skończą się te tak cudnie okraszone wolnymi dniami tygodnie i przyjdzie pora by ponownie wskoczyć na tą wiecznie wirującą karuzelę zwaną galopującą cywilizacją w amoku to budzik z całą pewnością znowu wydobędzie ze swoich trzewi barbarzyński dźwięk.

Jeszcze kartka z serii minimum urody, maksimum słów.  


Znudzona mrozem Maryśka przywdziawszy różowe okulary nakryła się nogami, by wygodniej jej było marzyć o przyszłorocznym słońcu.



A skoro o zwierzętach mowa zabłąkana kartka, którą zrobiłam jeszcze przed świętami.
   


Ponieważ nie chciałabym wyjść dzisiaj wyłącznie na niespełnionego kilera zegarów złapanego jak złodziej na gorącym uczynku na kiczowatych przemyśleniach, dlatego z okazji tego ostro już przebierającego nóżkami 2015-go Roku życzę wszystkim czytającym te słowa żeby, kiedy już na amen wypalą się wszystkie noworoczne błyskotki i znowu przyjdzie wstawać w ciemne, zimne poranki przy akompaniamencie różnych piekielnych budzików do omotanych snem zwojów jak najszybciej docierała myśl, że oto właśnie debiutuje nowy dzień życia, któremu trzeba dać szansę na radość, na szczęście i wszystko, co najlepsze a życzę tego zarówno wszystkim zaglądającym na tego bloga czytelnikom jak i sobie zdając sobie sprawę, że nie są łatwe życzenia. 


sobota, 6 grudnia 2014

Każdy ma swoje Himalaje



Życie blogowe znowu tu zamarło i to dość nagle jak stado syberyjskich mamutów jeszcze z trawą w pysku, bo po zapaści zwojów przyszła kolej na zapaść ciała, choć jak powszechnie wiadomo kiedy ciało choruje w zwojach też maleje przepustowość. Jednak niełatwo całkiem wylogować się z systemu nawet, jeśli jest on zawirusowany, więc jakoś dałam radę wykończyć kilka drobiazgów tak żeby nie wykończyć siebie.
A ponieważ na blogach prawie wszędzie nastał czas bombkowy a kto czyta ten wie, że bombki to moja nemezis to zamiast utyskiwać na swoje bombkowe niemoctwo wzięłam byka za rogi tym bardziej, że właśnie dziś koleżanka Olinta wywołała mnie do tablicy w tej kwestii. 
Na początku was podglądałam, ale nie miało to sensu, bo tylko wpadałam w kompleksy i zupełnie odchodziła mi ochota do roboty. 

 

Nie mam pojęcia ile razy je wyobracałam zanim się na cokolwiek zdecydowałam i kiedy wreszcie je pomalowałam i wcisnęłam nań kilka ozdóbek to w akcie odwagi a może desperacji teraz już nie pamiętam zakręciłam nawet jakieś kulfoniaste reliefy wokół jednej z nich. Po raz pierwszy też wypróbowałam pastę pękającą i chyba na ten rok zażegnałam tę bombkową traumę. 
W podobnym vintygowym duchu ozdobiłam pudełkową książkę i dość ostro tak po mojemu ją postarzyłam chyba nieco mrocznie. 



A skoro o mroku mowa to poniżej ciemniejsza strona Maryśki. Tak wygląda prawie biały kot po wizycie w szopie z węglem ewentualnie po wsadzaniu łba w komin. Mimo prób doszorowania plama  wyblakła, ale i rozprzestrzeniła się. Teraz pozostało już tylko namoczenie kota w całości. 




Zaległe zdjęcie z poprzedniego, posta, bo nie wrzuciłam fotki ze środkiem tego pudełka.


I czas na chwalipięctwo nieco przebrzmiałe, ale jednak. Jedna z naszych blogowych koleżanek Nostalgia D wpisała mi komentarz od, którego urosłam jak stąd do........ Poronina, że powinnam być serwowana w aptekach jako lek na depresję. I oto w kwartalniku medycznym Tylko natura  ukazał się obszerny i powiem nieskromnie piękny jako całość wywiad ze mną aż pękam z dumy. Zaznaczam, że nie czuję się żadnym guru w dziedzinie decoupag'u ani innego zdobnictwa i nigdy nie byłam na żadnym kursie.






Poza tym notka w październikowym Moim mieszkaniu na temat bloga. 





































Jeśli myślisz, że zawsze dasz radę albo i nie i tak zawsze masz rację.