Końca świata znów nie było tylko kasy nam ubyło śpiewa w jednym z ostatnich utworów podsumowując święta Piotr Bukartyk z właściwą sobie przemyślaną porcją ironii w związku z czym nieodwołalnie kroczy ku nam Nowy Rok, jednak wcale nie do przyszłości, ale do przeszłości chciałam nawiązać, bo znów kilka starych klamotów zagościło w naszym domu i lepiej brzmi, że znalazły się zgodnie ze stylem i zasadami vintage, niż to, że ze śmietnika przyniosłam kolejne trofeum w postaci starej walizki.
Podobnie jak przy swoich poprzednich walizkach po wyszorowaniu, zastosowałam jednoskładnikowy preparat do spękań na który delikatnie aby nie zamazać tych cennych spękań poszła farba akrylowa potem jak zwykle wycinanki z bardzo różnych źródeł, ale w miarę możliwości dobrane kolorystycznie, trochę patyny na boki i metalowe elementy aby wyglądały na lekko zardzewiałe i oczywiście lakier akrylowy na koniec.
Jeszcze dość mocno postarzony chustecznik.
Zmieniając nieco tematykę może jeszcze ktoś ostatnim rzutem na taśmę
zechce zaadoptować nietypowy prezent lub wspomóc w jakikolwiek inny sposób niesamowitą akcję Ori w znalezieniu domów dla wszystkich psów z likwidowanego schroniska w Glinnie, co jest chyba ewenementem w skali kraju. Prawie się to udało, ale prawie jak wiemy robi różnicę, bo zostało jeszcze około dwadzieścia psów.
A dla wszystkich odwiedzających mojego bloga stałych i przypadkowo przybywających z odległych sieci gości ułożyłam coś w rodzaju życzeń pisanych rymem, bo wiersz to raczej za duże słowo.
Jak co roku z Nowym Rokiem dąży ku nam prężnym krokiem życie nowe wciąż gotowe nieść zdarzenia przebojowe. Bądźmy czujni, bądźmy zawarci lecz rozumni i otwarci na przygody ciągle nowe i zadania rozwojowe. I dlatego z tymże Rokiem w naszych zwojach niech zagości dużo treści i radości niech odejdą niepokoje a zasieki i wyboje niechaj spłyną z nurtem rzeki a na jawie oraz w sieci słońce niech nam zawsze świeci.
Spełnienia tego wszystkiego i jeszcze więcej w tym kolejnym wyglądającym już coraz śmielej zza węgła roku życzy Grażyna
No i stało się przerwałam passę
trwająca od przedszkola kiedy to ostatni raz robiłam ozdoby świąteczne w
postaci łańcuchów z papieru kolorowego a materiały, które zastosowałam w dzisiejszym poście też nie są specjalnie ekskluzywne a oblekłam je w sznurki, koronki, gazę, serwetki a wszystko w towarzystwie
dziwnych czasami drobiazgów jak makaron,
szyszki, orzechy skropione srebrnym sprayem.
Różnica między niemożliwym a możliwym zależy od stopnia determinacji.
Jedną z moich ulubionych lektur dzieciństwa była
książka Astryd Lindgren - „Dzieci z Bullerbyn", którą czytałam
kilkadziesiąt razy od początku, środka a gdyby się dało to i w poprzek a
rozdział, w którym Lisa na urodziny dostała nowo urządzony pokój i cieszyła
się, że bracia Lasse i Bosse wreszcie nie będą jej dokuczać znałam na pamięć.
Każdy z członków rodziny wniósł coś, aby ten jej nowy pokój się wyklarował a
opis powstawania poszczególnych elementów przemieliłam w wyobraźni do
perfekcji.
Podobnie jak Lisy pokój nasza ruderka remontowana
była około roku, jak będą wyglądać poszczególne pomieszczenia przemieliłam też
nie raz, ale na tym podobieństwa się kończą, bo o ile lekko i szybko się czyta to zgodnie z prawem
Liebermana czas potrzebny na wykonanie zadania należy pomnożyć przez
dwa i przyjąć jednostkę o rząd wyższą, co możemy namacalnie potwierdzić, bo prace ciągle trwają a kuńca nie widać. Przy tego typu zadaniach niezbędne jest też zapotrzebowanie na wszelkie możliwe wyrzeczenia i fachową
wiedzę, ponieważ nie raz dochodziło do przerwania łańcucha pokarmowego, bo nie
wiedzieliśmy jak coś ugryźć.
Zawsze będziemy wspominać dzień, w który
musiałam sama upchnąć w kontenerze cały zwalony przez ekipę dach, a ponieważ zgodnie z prawem Gumpersona prawdopodobieństwo każdego
zdarzenia jest odwrotnie proporcjonalne do stopnia, w jakim jest ono pożądane dzień
ten okazał się najgorętszym dniem tamtego lata, męża walczącego z lodami o
armaturę przy minus 26 stopniach a uwierzcie, że zamarznięty kibel to doświadczenie
jedyne w swoim rodzaju czy wigilię zakończoną naszym efektownym osunięciem się
ze zmęczenia wprost na styropian z krótkim przystankiem na wpad do
śpiwora i to, że przez blisko rok nie było szansy na dłuższy sen, złe
samopoczucie, choć z wiosną pojawiły się sygnały, że materiał uległ
przeciążeniom, ale nie było nam dane wyłączyć się ani na moment.
Naszym działaniom kibicowali znajomi i
przyjaciele w bardzo różny sposób często słowami, które dawały sens temu, co
robiliśmy i gdyby nie oni bylibyśmy jeszcze daleko w tak zwanym tyle jednak
daliśmy radę tym bardziej, że nie był to wybór.
Mieliśmy jedyną w swoim rodzaju okazję, do
tworzenia czegoś według własnej wizji, nie za wielkich środków finansowych i tego,
co można było zrobić na zastanym tu i teraz, bo kupić nie sztuka a mieliśmy
potrzebę oddać pamięć przeszłości domu. Każdy przedmiot przeszedł przez nasze ręce i został lepiej lub gorzej
zintegrowany z otoczeniem a te przeplatające moje wynurzenia fotki to
oczywiście efekty naszej pracy a pod niektórymi z nich te, które z oporami wrzucałam na bloga ponad rok temu no i oczywiście jakieś naprędce ozdobione drobiazgi.
Odkąd tu zamieszkaliśmy nasze życie zmieniło się radykalnie i teraz nie straszna mi nawet codzienna dawka autogrzmotów czy łyk ołowiu w drodze do pracy, bo wiem, że jak wrócę do domu mogę w każdej chwili
zatopić się w las, który zamortyzuje mi chwile grozy spędzone w pewnym wielkim i nieobliczalnym mieście i przyniesie ulgę zszarganym zmysłom.
Przy okazji odkryliśmy kilka dawno odkrytych patentów, kilka
rzeczy nie poszło tak jak chcieliśmy jak to w życiu, ale mogę powiedzieć, że
nasza piaskownica została z grubsza uporządkowana a zabawki z zajęły swoje
pozycje, więc zamierzam zamienić często tu używane przeze mnie słowo ruderka na
inne krótsze słowo – dom.
Sąd dni kiedy człowiek się dusi A są dni kiedy spuszcza powietrze.
Własny mąż
czyli o trzech tacach mowa, które co prawda nie miały
tak wybujałych przygód jak dwóch takich, ale kilka słów na ich temat powiedzieć
się da. Pierwsza taca a właściwie kosz powstał
na zamówienie koleżanki, która dała mi pełną swobodę wykonania, a ponieważ mieszanie to moja specjalność zmieszałam
papier z wydrukiem i kilkoma serwetkami a wszystko w szaro-burym stylu shaby schic.
Z drugą było najmniej lub najwięcej roboty zależy jak na to patrzeć,
bo jest przerabiana, jednak nie będę ryzykować i nie pokażę poprzedniej wersji,
bo jeszcze powiecie, że ta "eks" była ładniejsza. Zmodyfikowałam ją zgodnie z
zasadą, że lepiej mieć co zdjąć niż nie mieć czego założyć, czyli zeszlifowałam i zamalowałam środek no i podmieniłam ozdóbki. Wydawało mi się, że to prosta technika i rzeczywiście jest prosta, co nie znaczy, że nie należy się do niej przyłożyć jak do wszystkiego zresztą. Widać nierówne cięcia obrazków w związku z czym damy mają pupy ucięte w różnych miejscach, jednak wrócę do tej metody z pewnością przyłożywszy się bardziej oczywiście.
Ostatnią metalową pomalowałam trochę za słodkim dla odmiany kolorem, więc aby ją nieco zdemonizować umorusałam jej boki patyną i chodziły mi po głowie cracle dwuskładnikowe,
które zaczynają wysychać i pękać chyba ze złości, że tak rzadko ich używam, jednak cierpliwości mi do nich nie starcza, bo czekać trzeba w nieskończoność a efekt często jest po prostu żaden.
I wspomnienie dwóch ostatnich, ale jakże różnych pod względem pogody weekendów.
I ktoś kto był bardziej zaskoczony i nieszczęśliwy z powodu opadów śniegu i załamania pogody od naszych drogowców.
Cierpienie
wpisane jest w życie. Jak Pan sobie z nim radzi?
Jedną z technik jest przytulenie nieszczęścia, rozpaczy, ciemności.
Wydaje mi się, że w zmacdonaldyzowanej zachodniej umysłowości nieszczęście
zawsze zostaje sierotą. A trzeba je wpuścić za próg, nie wyganiać na zimno. Bo
jak się wygoni, to wróci kominem i zabije. Lepiej powiedzieć: - Słuchaj, tutaj
nie ma dla ciebie specjalnie noclegu. Jak chcesz, możesz dwie-trzy noce
przespać na podłodze. Masz tu herbatę, popatrzymy sobie w oczy, ale potem
spierdalaj. Buddyzm nie mówi "jestem nieszczęśliwy", ale "jest i
nieszczęście". To jest droga dla odważnych. Jest też takie piękne
powiedzenie: "Życie to jest strumień, który raz niesie piękne kwiaty, a
raz zwłoki zwierząt".
Właściwie powinna to być manufaktura
małżeńska IV, ale ostatnio mam trudności z doliczeniem do pięciu być może po
tylu tygodniach gorączki, osłabienia i obcowania z medykamentami mózg nie radzi
sobie w zadaniach tak zawiłych. Stół zrobiliśmy jeszcze przed moją chorobą a podział
ról przy nim był tradycyjny, bo mąż zakupił cztery nogi po 24 zł za sztukę i
je dokleił czy może jakoś bardziej fachowo to się nazywa a ja zajęłam się ozdóbkami i zamierzałam go mocniej postarzyć jednak przesuszyłam białą
farbę, bo tak jest, kiedy się jednocześnie kilka rzeczy na raz maluje, suszy,
lakieruje a przy okazji tańczy i stepuje.
Stół ma ponad pięćdziesiąt lat i pewnie
znowu wiele z Was pamięta taki z rozkładanym blatem i bardzo masywnymi
wręcz słoniowymi nogami, (oczywiście nie mam poprzedniego zdjęcia) które teraz są zdecydowanie subtelniejsze a nawet powiedziałabym, że ze
szczyptą seks apilu. Blat pozostawiłam bez ozdóbek, bo lubię obrusy z oczkami i nie chciałam żeby coś spod nich wyzierało i w ogóle zastosowane zdobnictwo
jest ubogie, bo łatwo jest upstrzyć otoczenie trudniej to potem odkręcić. Poniżej szczypta blatu pomalowanego w stylu shabby schic z pięknym
talerzem odziedziczonym w spadku.
Długo
marzyłam o okrągłym stole jednak okazuje się, że zakup pasującego do niego obrusu jest sporym wyzwaniem jednak myślę sobie, że mimo, że nie dochodzimy do małżeńskich konsensusów w jakiś szczególnie gwałtowny sposób a wymiana zdań nie kończy się zimną wojną lub podpisywaniem paktów o nieagresji jednak jego krągłość może przyczynić się do większej stabilizacji emocjonalnej przy omawianiu istotnych kwestii i forsowaniu
postulatów.
Może ten wzorek nie jest piękny jak milion dolarów, ale ostatnio bardzo chciałam go jeszcze gdzieś ulokować, więc padło na przerobiony po raz kolejny kredens. Nie należy mylić tego kredensu z postu - Szorstko i romantycznie, ponieważ są to dwa różne meble.
Metalowe dzbanki zakupione na warszawskim Kole, za które z braku umiejętności targowania się dałam krocie a wiedzę tę zabiorę aż po grób tym bardziej, że cenzura nie śpi w każdym razie sam sprzedawca miał oczy jak spodki.
Antykariera opowiada o
tworzeniu rozmaitych produktów, ale tak naprawdę o tworzeniu własnego życia
podczas gdy dzisiejszy świat oparty jest na paradygmacie konsumpcji...
Zacząć zapewne należy od miejsca,
w którym jest się teraz i wrócić do marzeń, jak chcemy żyć, w jaką bajkę się
wpisać. Droga antykariery nie jest łatwa ani prosta. Wymaga determinacji i może
skończyć się niepowodzeniem w sensie materialnym, ale nagrody są kuszące. Do
najważniejszych należy poczucie własnej wartości wynikające z faktu, że to ja
sam, a nie ktoś za mnie, decyduję o swoim losie, robię to, co chcę. Można to
zestawić z uczuciem, które ma większość ludzi pracujących na etatach,
mianowicie, że realizują cudze wizje, a o swoich zapomnieli lub nigdy nie mieli
odwagi by je wymyślić. Ale z kolei na drodze antykariery nikt ci nie powie, co
masz robić, jeśli nagle stracisz z oczu swój cel, zagubisz inspirację. Ale
takie życie jest przygodą, sztuką, wartością samą w sobie, podczas gdy w dobie
funduszy emerytalnych często można odnieść wrażenie, że większość ludzi
urodziła się po to, żeby umrzeć - na emeryturze, oczywiście. Czy chciałabyś,
aby napisano na twoim nagrobku: ten pan sprzedał w swoim życiu 3 256 par butów,
czy może wolałabyś: ten człowiek pomagał innym realizować ich marzenia? A może
wolałbyś: ten człowiek realizował swoje marzenia?
Wybrane i nieco okrojone fragmenty
- Klub ludzi antykariery nr 56
Witam serdecznie nowych obserwatorów i cieszę się bardzo, że mimo mojej
zupełnej ostatnio absencji na blogu są osoby, które znajdują tu coś dla
siebie i chyba wypadałoby napisać kilka
słów na temat tej mojej absencji. Otóż
nie zostałam pokonana przez żadne duże zwierzę i nie zastygłam jak słup soli
przy szlifowaniu kolejnej trzydrzwiowej szafy jak podejrzewały w komentarzach
blogowe koleżanki, ale dałam się powalić choróbsku a właściwie kumulacji chorób, które bez skrupułów
zmiażdżyły nasze urlopowe plany a mnie na kilka tygodni wpędziły w świat
zdumiewającej ilości wydzielin, które o każdej porze dnia i nocy usiłują
znaleźć ujście z udręczonego organizmu oraz chrypek i kaszli na każdej chyba możliwej
częstotliwości, co zmieszane z być może statutowo, ale bezdusznie działającą służbą
zdrowia, która czuła jest chyba na wszystko poza zdrowiem pacjentów wykluczyło mnie z życia społecznego zarówno ciałem jak i duchem, że i
sam Chuck Norris by się poddał, ale być może się mylę.
Tyle tytułem usprawiedliwienia
jednak coś tam zaczęłam działać przed chorobą a ostatnimi dniami uprawiając chwiejny slalom między
butelkami syropów o każdym chyba możliwym smaku i konsystencji i stosami
chusteczek, których kolejne partie momentalnie wyściełają domowe horyzonty wykończyłam jakieś drobiazgi aby trwał bal, bo
jak śpiewa Maryla za Osiecką drugi raz nie zaproszą nas wcale.
Kartki, które niby można było lepić w łóżku, ale ciągle trzeba było dawać nura po coś niezbędnego.
Taką chudą flaszkę ozdobiłam, bo bardzo
spodobała mi się ta jej smukłość, ale teraz nie wiem do czego może się nadać,
bo do podlewania kwiatów ciut za mała, do oliwy ciut za elegancka a jako
piersiówka ciut za długa, bo zapewne będzie ponad głowę wystawać.
Słoiko-świecznik stał kilka lat blady, nudny i zakurzony teraz raczej go wyciągnę na światło dzienne.
Ramki do których wreszcie udało mi się dobrać sielskie obrazki z pewnością też nie będą już zalegać w kącie i chyba tyle na dziś.
A dla wszystkich małych i dużych dziewczynek, które lubią zarówno
buteleczki w różyczki i słoiczki we wstążeczki w kropeczki jak i
mocniejsze dźwięki przebój, który niech będzie zaklęciem do przegonienia
nadciągających z nową porą roku choróbsk i przeziębień, które krzyżują
plany a nawet marzenia w nieco mrocznym teledysku sprzed kilku lat, ale
mimo nieustającego od tygodni prychania i psikania słuchając zwłaszcza
refrenu czuję, że moc przechyla się na moją stronę. Faith no more -
Ashes to ashes.
Szkoda łez - tłumaczyła człowiekowi łza spływając właśnie z jego policzka.