środa, 24 września 2014

Krótki, bieszczadzki reportaż pourlopowy, czyli jak to w tej Chacie Magoda było

Zgodnie z zajawką z poprzedniego postu dziś mały skrót wydarzeń naszego wrześniowego urlopu, który spędziliśmy w Bieszczadach.

 
Zapewne część z Was zna ten dom, to wejście, ten pokój. To oczywiście Chata Magoda i pokój koci, w którym mieszkaliśmy.
 



Dlaczego Koci? Poniżej kalejdoskop wcale nie wszystkich kotów, z którymi dane nam było dzielić tych kilka pięknych dni a podczas robienia im zdjęć a potem kolażu tak się pogubiłam, że postuluję do właścicieli o jakiś precyzyjny kotomierz, bo zwykłemu śmiertelnikowi nie idzie się połapać, który kot został już uchwycony, a który jeszcze nie. 



Niestety nie dostąpiliśmy zaszczytu poznania żywych kotów ze względu na goszczące w tym czasie psy bardzo różnej maści i wielkości a dodawszy do tego Bubę i Bezę dawało to niezłą ich plątaninę. Poniżej cały ten psi sztab, w którym od czasu do czasu dochodziło do niegroźnych na szczęście pomruków na różnych częstotliwościach.


Widok z okna oraz kalejdoskop zarejestrowanych porannych mgieł, które stawiały na  nogi natychmiast po wyjrzeniu z tegoż okna no, bo kto by się nie obudził, kiedy tam taki widok. Na szczęście mgły znikały szybciej niż duch Hopkirka jeszcze przed śniadaniem..



Pośród tych wszystkich kalejdoskopów odnajdujemy zawsze bosonogą Jagodę uśmiechniętą i ciepłą o młodzieńczym usposobieniu, która na zmianę albo biegała między salonem a kuchnią albo na oczach ludu obściskiwała się z psem, który właśnie był w zasięgu. Jagoda instynktownie wyławia z szumu dwa słowa - nie ma i stawiając na baczność wszystkie zmysły przeprowadza śledztwo skąd owe słowa padły. Kiedy wytropi gościa, który je wypowiedział docieka czegóż to mu brakuje. Zwykle okazywało się, że gość był najedzony i napity w stanie psychofizycznym bardzo dobrym tylko coś sobie pod nosem mruknął w zupełnie innym kontekście.

 
Natomiast zawsze bosonogi Maciek jest trudniej uchwytny, bo zwykle zapracowany w tworzeniu męskiego dzieła. Można go było jednak wytropić po dźwiękach, ponieważ był tam skąd dochodziły odgłosy stukania lub pukania  albo na odwrót pukania lub stukania.  Wywabiał go jednak niezawodnie zapach obiadu.




Powyżej kilka detali domowych każdy piękny na swój sposób i każdy inaczej a poniżej wiejskie klimaty oraz moje popisy fotograficzne z miejscową fauną i florą.




Z racji bliskiego kontaktu z gospodarstwami wiejskimi na naszej drodze nie raz stawały domowe zwierzęta i następowała konsternacja w przeżartych spalinami miejskich umysłach: wiać czy uciekać? I warto zwrócić uwagę, że poza rykiem jeleni widzieliśmy ślad niedźwiedzia.


Odstawiwszy na bok cały ten miejski lansik, czyli komórki, tablety, szale boa czy wreszcie uciążliwe sztuczne rzęsy, które mogły by przysłaniać bieszczadzkie połoniny uruchomiliśmy jak, co roku kijki wędrowne, górską zastawę stołową i zaopatrzeni w wachlarz czekolad ruszyliśmy w góry. 


Od pierwszego do ostatniego dnia naszego pobytu Bieszczady były skąpane w słońcu, przez co po psy ziajały jak nakręcone a ww. czekolady nie chciały trzymać poziomu. Dzięki temu przyroda nieliźnięta jeszcze zimnym ozorem jesieni była soczysta i świeża jak w środku lata. 


Zawsze z zapałem ruszamy na pierwsze wycieczki, tak że pod koniec drogi nasze cienie a ściślej mówiąc mój nie mają siły powłóczyć nogami. Natomiast mimo obaw mały psi cień dawał sobie doskonale radę.


Niestety mimo podjęcia prób wzmocnienia kondycji poprzez bieganie na szlakach wyprzedzali mnie jak zawsze młodsi i starsi, chudsi i grubsi, dzieci i emeryci a małżonek jak znikający punkt znikał przy podchodzeniu, schodzeniu i na równinie.


Z kłopotów wywabił mnie pokaźny bąbel na pięcie, mniejszy na małym paluchu, dziwne pieczenie na stopie, ból prawego kolana z wierzchu i pod spodem oraz naciągnięty mięsień na udzie i wymieniam tylko te najbardziej uciążliwe dolegliwości, które wykluczyły mnie z wycieczek. Jednak nie byłam specjalnie smutna z tego powodu, bo kawa i szarlotka w Lutowiskach jest przepyszna.



Ponadto życie umilali nam po pierwsze fantastyczni gospodarze a po drugie wyborowe towarzystwo złożone z pozostałych gości a jedni i drudzy z pokaźnym dystansem do siebie, co dawało tak niepowtarzalną atmosferę, że po skończonym posiłku wcale nie chciało się wstawać od stołu.


Ach ta bieszczadzka komunikacja. Mimo wszystko życie wydaje się być prostsze w Bieszczadach niż w miejskiej dżungli, ale to chyba taka moja subiektywna i powierzchowna opinia.




Jak zawsze nadszedł koniec, więc pozostało trochę pięknych fotek, wspomnień, nadzieja na powrót no i w miarę bezbolesne wślizgnięcie się w codzienność, co było o tyle łatwiejsze, że niebo natychmiast po przyjeździe zapłakało nad naszym losem.



Natomiast niektórym bez problemu się to udało i wrócili do swoich ulubionych zajęć i kocyków.  I  żebyśmy tak bardzo nie odstawali z ilością kotów okazuje się, że Maryśka czasem potrafi robić za dwie, więc w domu też mamy taki minimalistyczny kalejdoskop zwierząt.














Z wiekiem spada popyt na zysk a rośnie zapotrzebowanie na święty spokój.


wtorek, 9 września 2014

Tego jeszcze nie było, czyli szafa paździerzowa zupełnie od nowa

Była sobie szafa..……o nie, nie wcale nie była stara jak świat, bo miała tylko  pięć lat (jak widać rymy mnie nieustająco prześladują). Kupiona była tylko na chwilę, bo tania była jak barszcz, ale bardzo potrzebna w tamtym czasie i miejscu. No a, że tania to i tandetna z tzw. paździochy, więc ani taką przetrzeć, ani z taką pokombinować słowem ani do tańca, ani do różańca. I choć fasadę miała całkiem przyjazną to wnętrze szkaradne, bo jak wiemy płyta paździerzowa to tylko wióry i pył bynajmniej nie gwiezdny. Była tak tania i tak tandetna, że w zamyśle miała być przy pierwszej lepszej przeprowadzce wyrzucona. Zresztą podróży to i tak miała nie przetrzymać wszak paździocha sama potrafi się rozsypać. 



A tu niespodzianka, bo tę tanią jak barszcz szafę z paździochy ze szkaradnym wnętrzem, co to ani do tańca, ani do różańca polubiliśmy. Za co? Do dziś nie wiadomo. Może, że zgrabna, więc wszędzie się wpasuje a na deser przejrzeć się można. Kiedy doszło do przeprowadzki została pieczołowicie rozkręcona potem skręcona i dalej jest z nami. Czy przetrzyma kolejne podróże? Któż to wie zależy gdzie i kiedy
 

Przeobraziłam ją z przekory, bo całkiem nieźle wyglądała w poprzedniej wersji, ale jedna z naszych blogowych koleżanek wdepnęła mi na odcisk. Dzięki Viko bez Ciebie bym się za nią nie wzięła.


 Jak wyglądała współpraca farb Anny Sloan z płytą paździerzową? Na początku chciało mi się wyć. Miałam wrażenie, że wszystko zaraz spłynie po jej śliskiej i tandetnej powierzchni tym bardziej, że użyłam cracli jednoskładnikowych, ale w miarę schnięcia było już tylko lepiej. Kiedy na drugi dzień chciałam jej dorobić przecierek musiałam się mocno przyłożyć, bo farba nie chciała odpuścić.   



Przy okazji kilka fotek naszego "wygryzionego" biura, w którym stoi szafa a wygryzionego  ze względu na celowo zrobione w przejściu szczerby w tynku. Biuro jest, co prawda wyszczerbione, ale za to z widokami.




Poza tym,  ponieważ jestem na urlopie pomalowałam większość domu i odnowiłam wiele już dawno odnowionych drobiazgów to znaczy, że przyszedł czas na odpoczynek, bo przecie mamy wrzesień i  Polska nam opustoszała od morza do Tatr. Przyszedł, więc czas by odwiedzić pewną Jagodę….. z Magody czy jakoś tak.


środa, 3 września 2014

Czerń, biel i szarość, czyli odrobina klasyki

Dość dawno mnie tu nie było i najpierw długo hulał wiatr by potem opadł kurz, więc czas by ponownie odpalić bloga i  pajęczynę z kątów powymiatać. Pewnie się zdziwicie, ale postanowiłam w trosce o wasze zmysły i moją chyba nieco rozbuchaną reputację postawić dziś na klasykę dlatego też nie będzie śladu po fajerwerkach i różowych piorunach z poprzedniego posta. Będzie klasycznie, nobliwie i grzecznie i tylko proszę nie zacznijcie ziewać już na wstępie. 



Powstały takie oto dwa chusteczniki na zamówienie jakby dwa bratanki, bo oba w czerni i bieli a  w ramach podsumowania powiem tak:
a/ termin realizacji przekroczyłam co najmniej o kwartał,
b/z różnych powodów nie dotrzymałam żadnego z uzgodnień, co do wyglądu poza kolorystyką,
c/ włożyłam w nie dużo serca.




Zwłaszcza ten z kropkami kosztował mnie sporo zachodu, bo ma on na sobie materiały chyba z siedmiu źródeł i ciągle mu dokładałam jakieś większe lub mniejsze detale. Taki trochę mobilny decoupage.


Oprócz chusteczników zrobiłam serducho w czerniach, bo właśnie takie mi się od dawna marzyło, ale kiedy tylko je zrobiłam zastanowiłam się, co właściwie można z nim zrobić. Serce w tak specyficznych kolorach musi poczekać na swoje pięć minut. Można by rzec, że to serce do zadań specjalnych.



Kartka to prosta metoda żeby wyrzucić z siebie wiercący dziurę w brzuchu pomysł, który w decoupag’u kosztowałby tydzień pracy, więc jeszcze raz usidliłam tego misia właśnie na kartce, bo że słodki jest każdy widzi.




Tradycyjnie też użyłam do niej piórka z własnego podwórka a skoro jesteśmy przy rymach ułożyłam wierszyk o tymże misiu.

Miś
No a dziś znowu miś
ma serducho nie od dziś.
I choć misie wolą tło
to ten parcie ma na szkło.
Bo to misio celebryta,
więc tak często tutaj wita.
Będzie jeszcze wiele razy,
bo to misio jest bez skazy.



I jeszcze jedna kartka w szarościach tym razem a tematem wiodącym jest miłość tak na wszelki wypadek żeby nie umknęła.  





Maryśka z cielęcym wzrokiem też wpisuje się w ten dzisiejszy czarno biały temat.


Od tego miejsca muszę uwolnić kolory, ponieważ wygrałam candy u Marzeny i otrzymałam kilka cudnych rzeczy. Zwłaszcza turkusowe, korale mnie powalają, bo ciągle jeszcze nie rozumiem jak można tak elegancko oblec taką małą kulkę włóczką, ale widocznie nie dla mnie ta robota skoro nawet pojąć nie potrafię. Dziękuję Ci Marzeno i wybacz, że nieco przerobiłam te fotkę aby się tu do mnie wpasowała. Marzena jest wszechstronnie utalentowana robi biżuterią, dekupażuje oraz zajmuje się posstcrossingiem i naprawdę warto zajrzeć na jej piękny blog Chwile w obrazkach



Nie to, co staramy się pokazać, lecz to co staramy się ukryć jest  prawdą o nas.