Zgodnie z zajawką z poprzedniego postu dziś mały skrót wydarzeń naszego wrześniowego urlopu, który spędziliśmy w Bieszczadach.
Zapewne część z Was zna ten dom, to wejście, ten pokój. To oczywiście Chata Magoda i pokój koci, w którym mieszkaliśmy.
Dlaczego Koci? Poniżej kalejdoskop wcale nie wszystkich kotów, z którymi dane nam było dzielić tych kilka pięknych dni a podczas robienia im zdjęć a potem kolażu tak się pogubiłam, że postuluję do właścicieli o jakiś precyzyjny kotomierz, bo zwykłemu śmiertelnikowi nie idzie się połapać, który kot został już uchwycony, a który jeszcze nie.
Niestety nie dostąpiliśmy zaszczytu poznania żywych kotów ze względu na goszczące w tym czasie psy bardzo różnej maści i wielkości a dodawszy do tego Bubę i Bezę dawało to niezłą ich plątaninę. Poniżej cały ten psi sztab, w którym od czasu do czasu dochodziło do niegroźnych na szczęście pomruków na różnych częstotliwościach.
Widok z okna oraz kalejdoskop zarejestrowanych porannych mgieł, które stawiały na nogi natychmiast po wyjrzeniu z tegoż okna no, bo kto by się nie obudził, kiedy tam taki widok. Na szczęście mgły znikały szybciej niż duch Hopkirka jeszcze przed śniadaniem..
Pośród tych wszystkich kalejdoskopów odnajdujemy zawsze bosonogą Jagodę uśmiechniętą i ciepłą o młodzieńczym usposobieniu, która na zmianę albo biegała między salonem a kuchnią albo na oczach ludu obściskiwała się z psem, który właśnie był w zasięgu. Jagoda instynktownie wyławia z szumu dwa słowa - nie ma i stawiając na baczność wszystkie zmysły przeprowadza śledztwo skąd owe słowa padły. Kiedy wytropi gościa, który je wypowiedział docieka czegóż to mu brakuje. Zwykle okazywało się, że gość był najedzony i napity w stanie psychofizycznym bardzo dobrym tylko coś sobie pod nosem mruknął w zupełnie innym kontekście.
Natomiast zawsze bosonogi Maciek jest trudniej uchwytny, bo zwykle zapracowany w tworzeniu męskiego dzieła. Można go było jednak wytropić po dźwiękach, ponieważ był tam skąd dochodziły odgłosy stukania lub pukania albo na odwrót pukania lub stukania. Wywabiał go jednak niezawodnie zapach obiadu.
Powyżej kilka detali domowych każdy piękny na swój sposób i każdy inaczej a poniżej wiejskie klimaty oraz moje popisy fotograficzne z miejscową fauną i florą.
Z racji bliskiego kontaktu z gospodarstwami wiejskimi na naszej drodze nie raz stawały domowe zwierzęta i następowała konsternacja w przeżartych spalinami miejskich umysłach: wiać czy uciekać? I warto zwrócić uwagę, że poza rykiem jeleni widzieliśmy ślad niedźwiedzia.
Odstawiwszy na bok cały ten miejski lansik, czyli komórki, tablety, szale boa czy wreszcie uciążliwe sztuczne rzęsy, które mogły by przysłaniać bieszczadzkie połoniny uruchomiliśmy jak, co roku kijki wędrowne, górską zastawę stołową i zaopatrzeni w wachlarz czekolad ruszyliśmy w góry.
Od pierwszego do ostatniego dnia naszego pobytu Bieszczady były skąpane w
słońcu, przez co po psy ziajały jak nakręcone a ww. czekolady nie chciały trzymać poziomu. Dzięki temu przyroda
nieliźnięta jeszcze zimnym ozorem jesieni była soczysta i świeża jak w
środku lata.
Zawsze z zapałem ruszamy na pierwsze wycieczki, tak że pod koniec drogi
nasze cienie a ściślej mówiąc mój nie mają siły powłóczyć nogami. Natomiast mimo obaw mały psi cień
dawał sobie doskonale radę.
Niestety mimo podjęcia prób wzmocnienia kondycji poprzez bieganie na szlakach
wyprzedzali mnie jak zawsze młodsi i starsi, chudsi i grubsi, dzieci i
emeryci a małżonek jak znikający punkt znikał przy podchodzeniu,
schodzeniu i na równinie.
Z kłopotów wywabił mnie pokaźny bąbel na pięcie, mniejszy na małym paluchu, dziwne pieczenie na stopie, ból prawego kolana z wierzchu i pod spodem oraz naciągnięty mięsień na udzie i wymieniam tylko te najbardziej uciążliwe dolegliwości, które wykluczyły mnie z
wycieczek. Jednak nie byłam specjalnie smutna z tego
powodu, bo kawa i szarlotka w Lutowiskach jest przepyszna.
Ponadto życie umilali nam po pierwsze fantastyczni gospodarze a po drugie wyborowe towarzystwo złożone z pozostałych gości a jedni i drudzy z pokaźnym dystansem do siebie, co dawało tak niepowtarzalną atmosferę, że po skończonym posiłku wcale nie chciało się wstawać od stołu.
Ach ta bieszczadzka komunikacja. Mimo wszystko życie wydaje się być prostsze w Bieszczadach niż w miejskiej dżungli, ale to chyba taka moja subiektywna i powierzchowna opinia.
Jak zawsze nadszedł koniec, więc pozostało trochę pięknych fotek, wspomnień, nadzieja na powrót no i w miarę bezbolesne wślizgnięcie się w codzienność, co było o tyle łatwiejsze, że niebo natychmiast po przyjeździe zapłakało nad naszym losem.
Natomiast niektórym bez problemu się to udało i wrócili do swoich ulubionych zajęć i kocyków. I żebyśmy tak bardzo nie odstawali z ilością kotów okazuje się, że Maryśka czasem potrafi robić za dwie, więc w domu też mamy taki minimalistyczny kalejdoskop zwierząt.
Z wiekiem spada popyt na zysk a rośnie zapotrzebowanie na święty spokój.