Decoupagowy świat już dawno wkroczył w złotą erę a ja słysząc
o pastach pozłotniczych, mikstionach czy szlagmetalach nie byłam pewna czy nie
jest to przypadkiem przepis na wytworniejszą wersję koktajlu Mołotowa a
na widok kolejnej pozłacanej pracy miałam wrażenie, że znowu ktoś
przedarł się przez gęsty las pełen wilków i to znowu nie byłam ja. Przegooglowałam,
więc internet i uzbroiwszy się po czubki zwojów w teorię, jako
granatem zaczepnym natarłam na sklep dla plastyków by następnie zapomnieć i rzucić w kąt całe
to złote eldorado na dwa lata albo i dłużej.
Jeśli chodzi o trudności przy złoceniach wszystko wydaje się być
raczej kwestią odrębnych materiałów klejów i lakierów niż jakiejś pozaziemskiej
procedury, choć zagwozdki mam do dziś np. czy po polakierowaniu się
je szlifuje czy też nie.
No i zdarzył mi się chwilowy uwiąd zwojów, kiedy chciałam odbić złoto z folii
z jej lewej strony i niewiele brakowało bym z hukiem i pianą na ustach wrzuciła ją do
kosza. Przyznam jednak, że efekt z folii najbardziej mi się podoba w przeciwieństwie do dość agresywnego szlagmetalu.
Tu para chusteczników, bo pojawił się jeszcze drugi niezłocony
jak widać i ten z kolei jest zajawką kompletu,
który idzie mi jak krew z nosa, ale może po tej częściowej odsłonie ruszę z wykończeniem całości.
I jeszcze próby rozbłysków na innych przedmiotach różnymi eksperymentalnymi czasem na chybił trafił metodami, których po raz wtóry nie odtworzyłabym w takiej samej kolejności, ale złocić się przecie każdy może.
A jak powszechnie wiosna jak żadna inna pora roku potrafi igrać z naszymi uczuciami, więc zakochałam się w…………..płynnym bitumie, który raczej nie pachnie jak zaangażowany adorator, co odkryłam po trzech latach jego zalegania w ciemnym kącie na szczęście nie zdążył jeszcze zmienić stanu z ciekłego na stały. Tacy jacyś spóźnieni z nas kochankowie.
Ktoś, kto szybko umie przyznać się do własnego błędu, zamyka usta innym.
Gracian Baltazar