poniedziałek, 23 listopada 2015

Ciemność widzę



Lenistwo to cwana bestia zawsze znajdzie tysiąc wymówek by tylko nie wziąć się za robotę, więc z tą komódką zeszło mi się ponad dwa miesiące. Jednak do zalegania nawet tak dużego mebla można się przyzwyczaić poprzez nadanie mu innych funkcji np., jako przenośny stolik na kawę, wędrowne krzesło dla kota a nawet przycisk do wyrównywania papieru. Po jej wykończeniu gra z prywatnym leniem przeniosła się na płaszczyznę zrobienia jej zdjęć, do czego niezbędne jest światło dzienne a z tym jest problem, bo listopadowy człowiek pracy ogląda je jedynie w weekend, który jak wiemy pojawia się i znika, co kilka dni, więc zanim się wzięłam w tzw. garść znowu zeszło się kilka tygodni.








Zsumowawszy wszystkie prawdziwe i wyimaginowane przeciwności losu, czyli wypadową lenistwa i braku światła wreszcie udało mi się wrzucić jej zdjęcia na bloga. Nie wiem, czemu, ale na szufladkach pojawiły się tajemnicze, pionowe kreski prawdopodobnie rysy z papieru ryżowego na szczęście niewidoczne albo raczej nierzucające się w oczy w realu. Poza tym na jednym zdjęciu komódka jest wysypana kropkami a na innych nie, ponieważ kiedy ją wykończyłam czegoś mi brakowało, ale też bałam się popsuć efekt, więc zastosowawszy zasadę jeśli się czegoś boisz zrób to i zrobiłam te kropki. Decyzję czy mają zostać, czy nie pozostawiam osobie zamawiającej wszak kropki da się odkręcić.



Słoik na razie nie wiem, na co, pewnie na kawę, bo taki czarny, ale już od dłuższego czasu miałam, ochotę na odrobinę ciemności a poniżej następny notes na nieokiełznane myśli.


I kolejna bardzo zaległa sprawa aż mi wstyd, ale wieki temu wygrałam candy u Mirelki z bloga Creative Decou. Niestety długo mi się zeszło żeby wrzucić tę informację na bloga, więc serdecznie Cię za to przepraszam Mirellko i dziękuję za piękne rzeczy, które od Ciebie dostałam. Rzeczywiście deseczka jest prześliczna a i reszta się przyda. Serwetki wcale nie wylądowały w piecu, bo nie znałam wielu wzorów i są śliczne, choć przyznam, że nie wszystkie. Jeszcze raz bardzo serdecznie Ci dziękuję za  zabawę i za prezent.





Przeczytałam Złodziejkę książek – Markusa Zusaka i na kilka dni opadłam z sił po tym benefisie emocji. Gdybym znała tematykę nie sięgnęłabym po nią, ponieważ wojna i holocaust to tematy, które mnie przerastają i od razu ciśnie mi się pytanie, gdzie podziali się wszyscy bogowie tego świata? Jednak zaintrygowała mnie od pierwszych stron, ponieważ narratorem jest śmierć, która zdradza tajniki swojej profesji na tle życia niemieckiej dziewczynki, która dwukrotnie podczas wojny straciła wszystkich.
Śmierć bezceremonialnie opowiada o umieraniu patrząc na ludzi uprawiających swoją grę w ciszę w czasie rytuałów pogrzebowych albo zdradza ciekawostki zawodu informując, że najwartościowsze dusze są najlżejsze, bo rozdały siebie innym. Natomiast czasy wymusiły nawet na tej specyficznej profesji dobrą organizację, ponieważ w czasie wojen jest duże spiętrzenie pracy, bo i komory gazowe i naloty bombowe, więc zbieranie i układanie tak wielu dusz na raz na pasie transmisyjnym do wieczności jest wyczerpujące, ale w tym rzemiośle i tak nie ma zastępstwa.
Podsumowując śmierć robi sobie w tej książce, co chce opisuje pospolite zdarzenia z dziecięcego świata jak gra w piłkę, kłótnie, bijatyki, kradzież/nie kradzież książek by w kolejnym zdaniu oznajmić, który z bohaterów umrze za trzy miesiące, a który za rok. Przeskakuje po wydarzeniach, po historii, w czasie i za cholerę nie jest w stanie zrozumieć nas ludzi, w czym z kolei ja rozumiem ją doskonale.
Ostatni rozdział to makabra dla psychiki, plątanina ciał, zdezorientowanych dusz, pokręconych losów tych, którzy przeżyli i własnych emocji, ponieważ książka szokuje ciepłem na tle potwornych zbrodni człowieka, bezczelnie błyszczącymi diamentami wśród otchłani zła, ale nie polecam, jeśli ktoś tkwi teraz w dużych problemach. Przełomowe jest jednak pokazanie w niej ludzkiego oblicza śmierci takiego, że może udałoby się z nią…….zaprzyjaźnić? Pewnie przesadzam, ale tak poklepać po ramieniu i powiedzieć – no, no dobra robota.

Uklęknąłem. Wyciągnąłem ręce by sięgnąć pod koc. A wtedy on ożył i zaczął ze mną walczyć. Wycofałem się, bo i bez tego miałem dużo roboty, ale było mi miło, że ktoś ze mną wygrał…..Na chwilę przymknąłem oczy by uczcić tę radosną chwilę. Potem odszedłem.
Cytat z książki „Złodziejka książek’








wtorek, 22 września 2015

Trudne powroty i białe zęby


Ostatnio z blogowaniem i dekupażowaniem mi zupełnie nie po drodze i nawet jeśli w głowie tlą się jakieś pomysły to z wykonaniem jest zdecydowanie gorzej. To pudełko musiało jednak powstać, ponieważ obiecałam je koleżance, bo przemijały kolejne jej jubileusze a ja ciągle wykręcałam się sianem. Jak zwykle podarowałam je jeszcze "ciepłe" (czytaj lepkie), bo  czas przeznaczony na lakierowanie wyżyłowany był do ostatniej godziny. Zawsze mam niedosyt jeśli chodzi o lakierowanie, że można było więcej, dłużej, lepiej......







Drugie pudełko to przebrzmiałe echo świąt, bo jest ono po prezencie świątecznym i niech nie zmyli nikogo, że jest wielkie jak patelnia, ponieważ wcale nie było w nim  westernowego kapelusza, ale co było też nie pamiętam.




Nie mogłam się oprzeć by nie pokazać tych nowo zakupionych jaśków, bo ciągle jeszcze nie mogę się na nie napatrzeć. Oczywiście zostały już zawłaszczone przez rudego zwierza. 





Nasza koleżanka postanowiła otworzyć sklepik ze swoimi wytworami, więc jeśli ktoś potrzebuje prezentu albo niepowtarzalnego, stylowego drobiazgu z duszą to doskonałe miejsce żeby tam zajrzeć. Same cuda.



 Białe zęby Zadie Smith ponoć niektórzy pochłonęli, inni czytali z zapartym tchem a ja od czasu do czasu wbijałam zęby w ścianę. Mimo, że obsypana nagrodami, bo porusza problemy istotne dla współczesnego świata jak wyobcowanie czy fundamentalizm nie od razu uległam jej urokowi. 

Kiedy przy ponad dwusetnej stronie wydawało mi się, że wytropiłam wątek wiodący nadzieję z hukiem rozgoniły kolejne wyrastające jak grzyby po deszczu historie poboczne i nie zapomnę strony prawie całej poświęconej przylżeńcom inaczej wciornastkom a niewtajemniczonych informuję, że to roślina.
Zawzięłam się i szukałam dalej, bo książka niewątpliwie ma zalety. Przede wszystkim autorka powala na łopatki pełnymi poczucia humoru skojarzeniami i lepiej stale podtrzymywać szczękę, bo ciągle będzie opadać oraz "łobuzerskie" podobno dla niektórych wulgarne pióro, ale w życiu zdarzają się i takie wątki. Natomiast bohaterowie to wybuchowa mieszanka kulturowa, której specjalnością jest rzut kłodą pod własne nogi, co prowadzi do nieuchronnego wniosku, że sami dla siebie są największym niebezpieczeństwem zwłaszcza faceci a zaglądanie im do głów daje czytelnikowi sporo radości.

Polecam tę książkę, bo gdybym jej nie przeczytała czułabym się uboższa o problemy i dysonanse, które mogą zrodzić się w głowach biednych, żyjących na marginesach społeczeństwa emigrantów. Wydaje nam się, że to jednolita masa a tymczasem podobnie jak my gonią oni  za lepszym życiem tylko wstali nie po tej stronie łóżka jak mówi Zadie Smith w swoim wywiadzie w dla Wysokich obcasów. 
Natomiast autorka wcale się nad nimi nie rozczula wręcz przeciwnie daje im ostro popalić bez względu na kolor skóry, religię czy narodowość i mam dziwną pewność, że dostałoby się wszystkim tym, których by w tę historię wciągnęła. Aż ciary przechodzą, co by było gdyby zechciała opisać naszego polskie piekiełko.













Za tych, co szaleni. Za odmieńców. Buntowników. Awanturników. Niedopasowanych. Za tych, co patrzą na świat inaczej. Oni nie lubią zasad, nie szanują status quo. Można ich cytować, można się z nimi nie zgadzać; można ich wysławiać, można ich zniesławiać. Ale jednego nie można zrobić – nie można ich ignorować. Ponieważ to ludzie wystarczająco szaleni, by sądzić, że mogą zmienić świat……. są tymi, którzy go zmieniają.