sobota, 20 czerwca 2015

Orient po mojemu



Zwolenniczki bielenia, shabby shic’u i monochromatyki niech lepiej założą dziś ciemne okulary by nieco zamortyzować kolory, bo oto poszłam za złotym ciosem i wykończyłam pudełko, które zaczęłam tuż na wstępie „kariery dekupażowej”, ale te azjatyckie motywy przerosły moje najbardziej kreatywne zwoje, które wręcz zastygły nagle jak tragiczne postacie w Pompejach. Małżonek nazwał je pudełkiem o wielu twarzach i myślę sobie, że nadzwyczaj zmyślny egzemplarz mi się trafił.





Światełkiem dla zagubionych zwojów okazały się właśnie złocenia często towarzyszące  pełnym głębi, ciepłym kolorom stylu orientalnego. Niestety seria wybuchów związanych z elektryką w naszym domu spowodowała przesunięcie pasji na boczne tory, bo niby decoupage nie jest na prąd, ale wraz z padaniem kolejnych urządzeń kultowe hasło - ciemność widzę stało się faktem natomiast reanimacja  maszynerii i wyjście z mroku trwało, bo trzeba było zsynchronizować fachowców o różnych specjalizacjach.

 

Pudełko potraktowałem głównie szlagmetalem i chyba nie znam delikatniejszego surowca występującego w materialnym świecie poza tymi, które stworzyła natura. Rwą się niemal pod wpływem wzroku i wymagają  wydobycia głębokich pokładów cierpliwości, natomiast ich niezrealizowane szczątki ad hoc porywa wiatr, bo póki, co nie odważyłam się złocić w domu. By stłumić nieco ich tandetny blask obficie skropiłam je bitumem o zapachu świeżego asfaltu w wakacyjny letni dzień jak to określiła w komentarzu Pani Karwowska a na koniec wtrąciłam nań rąbki rombów. I  to by było na tyle w kwestii złoceń, z którymi się zaprzyjaźniłam, ale jest to szorstka przyjaźń, bo to nie są moje klimaty.
 



Nie zapisałam się na żadne z wyzwań dot. ilości przeczytanych książek, co nie znaczy, że omijam temat szerokim łukiem  i też postanowiłam wrzucić czasem strzępy intelektualnych wywodów na temat tego, co przeczytałam. I tak kierując się na północny-zachód od orientalnych klimatów pochłonęłam Zawsze piękne - Katherine Boo, która żeby ją napisać spędziła trzy lata w slumsach Bombaju i już za to dałabym Pulitzera. Zawsze piękne są włoskie kafle podłogowe a ich reklama oddziela slumsy od reszty świata bardziej lub mniej bogatych, czyli takich jak my.

Może nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak bardzo głośna w swoim czasie Bóg rzeczy małych Arundthati Roy, ale obie rzucają na kolana wręcz abstrakcyjną dla nas biedą i korowodem zdarzeń wywołanym przez mieszanie dorosłych w życiorysach swoich dzieci próbujących rozpaczliwie odnaleźć się w świecie lichych możliwości. Niestety po lekturze można dojść do wniosku, że najbanalniejsza decyzja napotykając na drodze szczególny typ głupoty idąc ramię w ramię z zabobonami  i paradoksami ekonomicznymi mogą tak pociągać za sznurki, że na końcu łańcuszka zdarzeń ktoś zapłaci najwyższą cenę.
 
Czytając miałam wrażenie, że czuję smród wysypisk śmieci, na których "pracowali" główni bohaterowie, gdzie tzw. cywilizowany świat składuje przysłowiowe odpadki ze swoich stołów, a które okazują się być życiodajnymi diamentami dla innych. To bardzo trafna lektura dla nas otłuszczonych Europejczyków szastających bezmyślnie słowem bieda z pogłębiającymi się e-uzależnieniami i domami naszpikowanymi niekiedy wybuchową elektroniką, która obnaża absurdalne nierówności i brak zasad fair play współczesnego świata i nie da się jej szybko zapomnieć.
 













Jeśli nie jesteś w stanie docenić tego, co masz, jaki jest sens, aby w twoim życiu pojawiło się coś nowego?
Wayne Dyer