poniedziałek, 24 lutego 2014

Gruba beczka i reszta


Koleżanka z pracy przyniosła mi taką beczkę po piwie, która jak żyleta z pewnością nie wygląda  i powiedziała martw się. Mocno się nie martwiłam, bo beczka czekała prawie rok, ale w końcu stwierdziłam, że pożytku z takiej niej nie ma żadnego, bo raczej nie zdobi, miejsce zajmuje i to sporo,  a po piwie nawet opary nie zostały, więc czas się pozbyć grubej panny. No cóż jedni mówią, co myślą inni piją, co mają. Coś jeszcze mówiła o sielskich klimatach i kłosach zboża w środku i to jest całkiem dobry pomysł, ale ja w kwestii sielskości nie mam ostatnio nic do powiedzenia. Natomiast lubi czerwony i tu beczka spełnia wymagania.
Obłe kształty to nie jest moja specjalność jednak wykorzystałam naturalne ukształtowanie terenu do postarzeń, przecierek i temu podobnych a beczka miała ich całkiem sporo. Jednak nie szukajcie na niej symetrii, bo z lupą też nie znajdziecie. 




Stała przez rok, ale jak się wzięłam to siwy dym szedł, bo praca z nią była dość przyjemna mimo gabarytów, choć  pierwsza wersja zupełnie mi nie wyszła,  ponieważ oklejanie obłych kształtów serwetką po całości to kiepski pomysł i nie da się tego wyrównać mimo kombinacji, rwania włosów czy obgryzania paznokci.


W ostatniej chwili cupnęłam ją w aparat przed malowaniem i nawet nie zauważyłam, że stoi do góry nogami. Niech żyje bystrość.


Mottem dzisiejszego wpisu są przeróbki, bo jak powszechnie wiemy lepsze jest wrogiem dobrego. Lampka, którą wygrałam u Iszy już ozdobiona stoi na swoim właściwym miejscu.



Tu w pierwszej, surowej  wersji.



A skoro jesteśmy przy lampkach to ostatnio zakupiłam jeszcze taką smukłą,  podłogową w stylu shabby oczywiście. Na razie nie mam śmiałości żeby  się do niej dobrać.

 
Zgodnie z wolą ludu zamieszczam kolejne wcielenie wianka, który poza ozdóbkami świątecznymi jakoś radykalnie się nie zmienił. To taka między świąteczna, robocza jego wersja.


 
A tu znowu wydaję z siebie  indiańskie okrzyki i to z tomahawkiem w ręku, bo dotarły do mnie mocno już osławione farby Anny Sloan przeznaczone do zadań specjalnych.  Zobaczymy czy  gra warta jest świeczki, czyli w tym przypadku kosmicznej ceny a moje doznania związane z kontaktem z nimi wkrótce.




Jednak nie wyrosłam jeszcze z chorób wieku niemowlęcego i nie byłabym sobą gdybym już jej nie wypróbowała choćby na małych przedmiotach między innymi na takim dziwnym urządzeniu z rzymskimi zawijasami, które oczywiście jest przerabiany nie pierwszy raz. No cóż głowa gorąca jak huta szkła i łapanie kilkudziesięciu srok za ogon to moja specjalność. Poniżej pierwsza wersja tegoż urządzenia, do której przyłożyłam się raczej po łebkach, więc trzeba było  koniecznie to zmienić.

środa, 12 lutego 2014

Post prawie bez tytułu




Pytacie czasami czy możecie coś skopiować z mojego bloga. Otóż nie mam nic przeciwko temu i celowo nie zamieściłam żadnych znaczków. Dla mnie oznacza to, że warto było dłubać, że się podoba, że zainspirowałam. Natomiast gdyby ktoś coś skopiował i napisał, że sam to coś zrobił to krew by mnie zalała, ale mam nadzieję, że nie będzie mi dane doświadczyć takich chwytów poniżej pasa.  



A teraz do rzeczy, bo takie całkiem spore coś wykończyłam. Na jakimś blogu wyczytałam, że….dużo pracy trzeba przy takiej komódce włożyć, co wydawało mi się zdecydowanie przesadzone. Kiedy sama się za nią wzięłam zrozumiałam, że……dużo pracy trzeba przy takiej komódce włożyć. Do manewrowania jej obfitymi kształtami i obracania pulchną kibicią zwłaszcza przy klejeniu trzeba całkiem sporo zręczności i siły na szczęście, z w-efu zawsze miałam odrobione lekcje. 





Kiedy ją przytargałam padło oczywiście sakramentalne pytanie ze strony małżonka - po co? I rzeczywiście długo nie miałam na nią pomysłu i już myślałam żeby z rozpaczy jakieś dymne sygnały zacząć puszczać, bo dojdzie do wykluczenia z plemienia dekupażowego. Jednak, kiedy wreszcie nadejszła ta chwila, która wciągnęła za sobą w wir wenę i nastąpił szturm pomysłów, że wiadrami można je było nosić a robota ruszyła z kopyta komódka od razu zrobiła się jakby lżejsza. Pewnie też miewacie różne etapy a czasami wrażenie, że i drzwiom od stodoły byście dały radę a to tylko neurony złapały  haust świeżego powietrza i uwolniły z łańcucha. 




Te z Was, które doskonale znają rynek serwetkowo-papierowy widzą, że użyłam do niej baterii motywów z różnych źródeł od wydruku, papieru do print roomu po kilka różnych serwetek. 




I znowu golizna, czyli kartka z serii minimum urody, maksimum treści...eeee chyba coś pokręciłam raczej  maksimum urody, minimum treści, bo  cenzura znacząco mlaskała na jej widok. 


Lniany woreczek ozdobiłam we francuskie pasy, których namalowanie wydawało mi się wielką sztuką a okazało się całkiem proste, choć przyłożyć się trzeba było jak do wszystkiego. Poza pasami użyłam szablonu, bo transferu, który zrobiłam na tym grubym materiale z lupą szukałam i znalazłam jedynie mizerne mazaje. Ten drugi z napisem espresso to oczywiście firmowy wyrób.

Słyszycie ten indiański okrzyk? To ja, bo wygrałam candy u Iszy, która prowadzi być może znanego Wam bloga Deco-szuflada. Isza jest świetnym majsterkowiczem i sama zrobiła tę przeuroczą lampkę. Zajrzyjcie do niej, kto nie był, bo się tam dzieje i z pewnością nie będzie to zmarnowany czas. 


Kącik dla wytrwałych, czyli wiersz pt.:

Jak to z tą weną było
Tak to dziwnie z weną bywa
to się zjawia, to odpływa.
Miejsca długo nie zagrzeje
żeby potem dać nadzieję.

Zszarpie nerwy, złość obudzi
człek się miota i marudzi.
Potem znowu pląsa, wzlata
wszystko zniesie nasza klata.

Lecz wytrwałość jest wskazana
złość na klęskę jest skazana,
Bo gdy wena już zawita
praca leci jak z kopyta.

Wszystko tylko jeno furczy
że dostaje człowiek skurczy.
Wykorzystać taką trzeba,
bo to przecie dar jest z nieba.