niedziela, 27 kwietnia 2014

O tym, że czasem można odzyskać coś, czego się wcale nie straciło




Ponieważ chwilowo choroba rombowa mi zelżała wzięłam się za ratowanie szafeczki, którą spaprałam tak, że kilka razy przymierzałam się czy nie wrzucić jej do pieca a jak wyglądała nie pokażę, bo szkoda placu na blogu wszak miejsce w cyberprzestrzeni też trzeba oszczędzać. Zgodnie z buddyjskim przysłowiem, że nie ma drogi do szczęścia, bo to droga jest szczęściem wzięłam ją w obroty i po lekkim przeszlifowaniu zamalowałam wszystko farbą Annie Sloan. 

W trakcie procesu zdobienniczego postawiłam na miłosne akcenty dorzucając drewniane, bezpańskie serca a żeby zagrały w jednej orkiestrze dałam im podobne kolory lub motywy. Ogólnie chciałam by całość prezentowała się delikatnie, jako, że miłość to delikatne zjawisko a w każdym razie takie są jej założenia, choć podobno nie jedno ma imię. 




Perfekcyjne zawijasy to oczywiście gotowy wyrób a użyty papier to papier do scrapbookingu, więc część szafki pomalowana farbami AS jest wywoskowana a część oklejona papierem polakierowana jest lakierem akrylowym. To taki nieco zawiły mix różnych technik ratowniczych. 


Jeszcze echo minionych świąt, bo od Lejdy-any dostałam taką oto śliczną kartkę i przeuroczego zająca, który przez całe święta pięknie prężył się i czarował na kredensie w otoczeniu różnych gadżetów świątecznych. Serdecznie Ci dziękuję Aniu za pamięć i za te jak zwykle perfekcyjnie wykonane rzeczy. 



Oraz chwila na chwalipięctwo i lokowanie produktu, bo okazało się, że wałek rzucony na wyzwanie Szuflady godnie na siebie zarobił, bo nie dość, że dostał wyróżnienie to wygrał bon w sklepie Eko-deko, który ciągle mnie zaskakuje kreatywnością w tworzeniu nowych deco-scrabów. I tak dzięki wałkowi czekam na kolejną porcję zawijasów, które dumnie otoczą laureata.

 













Kreatywność przypomina trawnik wystarczy odrobina starań i odrasta.
Julia Cameron

czwartek, 17 kwietnia 2014

O chorobach zakaźnych, czyli znowu o rombach i ażurowych jajach, czyli znowu idą święta





Lubię ozdabiać chusteczniki i mam na nie sporo pomysłów, ale jak dojdzie do ich kumulacji to klinują mi się w zwojach uniemożliwiając wyklucie się czegokolwiek. Kiedy wreszcie dokonałam wyboru i okleiłam to pudełko coś się zapętliło albo może raczej doszło do spięcia, więc wszystko zdrapałam i zaczęłam od zera na szczęście nie żałuję. Wniosek? - martwej naturze również należy się odrobina refleksyjnej zadumy, bo mogą pozostać trwałe ślady po tych wszystkich wyrwach i nierównościach. Na szczęście istnieje postarzanie, które pomaga ukryć i zakryć defekty.



Jak widać rombowa choroba zakaźna, którą zainfekowałam się od De ququ, która pewnie furę gwoździ też by pięknie ozdobiła trwa w najlepsze a nawet jest w fazie boomu. Na dokładkę wcale nie chcę żeby mi przeszła, bo okazuje się, że romby mogą być jak trampolina jak się zatnę to wrzucam romby, bo są uniwersalne. A odpowiadając na pytania w komentarzach nie są to ani stemple, ani tym bardziej przerażające odmierzanie kątów linijką, ale mało albo nawet wcale nie wyrafinowany, bezczelny  wydruk.



Żeby wprowadzić bloga w świąteczne klimaty chciałam zwrócić uwagę na trzy ażurowe jaja na pasku bocznym, które informują o zabawie candowej u Bulmy. W zasadzie wcale nie musicie tam patrzeć, ponieważ wszystkie trzy jaja wylegują się już u mnie. W rzeczywistości są jeszcze piękniejsze niż na obrazkach z satynowym połyskiem i myślę sobie, że były mi przeznaczone, bom przecie noga w kwestii jaj zwłaszcza tak misterne ażury są poza moim zasięgiem. Od czegóż jednak są zdolne, blogowe koleżanki, u których wystarczy stanąć karnie w ogonku i wygrać candy. Jeszcze raz serdecznie dziękuję Ci Bulmo za zabawę i za te przepiękne, koronkowe jajeczka. 





Zaś wszystkim odwiedzającym tego bloga życzę ciepłych, spokojnych oraz mądrze spędzonych świąt wielkanocnych żeby znalazł się tam czas zarówno dla najbliższych, ale też na chwile relaksu, refleksji,  marzeń, spokoju, radości. 

środa, 9 kwietnia 2014

Taca pełna zawiajsów i co ma wałek kuchenny do opery paryskiej?




Zakupiłam sobie taką oto pełną ozdobników metalową, szorstką tacę jednak jej powabna chropowatość, która mnie skusiła okazała się zasadzką. Transfery jak niewierne kochanki jeden po drugim odchodziły razem z tą szorstką warstwą i nie pozostało nic innego jak znaleźć wystarczająco opasły pod  względem wielkości i grubości motyw żeby jakoś przysztukować jej ten barbarzyńsko wyrwany środek.
 


Pozornie proste, ale w praktyce okazuje się być jak za krótka kołdra: albo za mała, albo za długa, albo lepiej było by w poprzek a kiedy pasuje w poprzek to wzdłuż nie dochodzi tym bardziej, że cienkie serwetki czy papier ryżowy nie wchodziły w grę.
 

Ostatecznie padło na taki wypasiony w zawijasy motyw, więc należało go tylko…........wyciąć i podejrzewam, co sobie teraz myślicie: desperatka? kamikadze? Jednak wcale nie wycinanie, ale przyklejenie tego ustrojstwa okazało się wyzwaniem, ponieważ musiałam uruchomić wiele nieużywanych, na co dzień mięśni tak wiele rzeczy trzeba było jednocześnie doklejać, odklejać wygładzać przy okazji rwąc włosy. Kara za niehumanitarne obchodzenie się z martwą naturą a taca w rezultacie wygląda jak wygląda natomiast nieśmiałe romby to efekt zarażenia się nimi od De ququ.

 

Statystycznie rzecz ujmując niczego jeszcze nie bieliłam na tym blogu podobnie jak nigdy nie użyłam motywu lawendy poza wykonaną na wstępie „kariery” doniczką, której nie pokażę choćby mnie na kole łamano. Żeby uzupełnić te braki w decoupagowym życiorysie miałam zamiar zrobić mały, bielony komplet lawendowy.
Nawet udało mi się zamierzony komplet wybielić, co jakoś znikło pod zabiegami craclowania i tepowania a lawenda albo mnie przerosła, albo niedostatecznie się przyłożyłam, bo nie udało się jej dostosować do kilku różnych przedmiotów. W rezultacie w dalszym ciągu nie ma ani lawendy, ani bielenia, ani kompletu. Doła zakopałam poprzez ozdobienie klamotów w różne bajki, co wcale nie przeszkodziło mi w zakupie kolejnej ślicznej serwetki z …….lawendą. 


To chyba jedyny kuchenny wałek świata z motywem opery paryskiej i trochę niekonwencjonalne połączenie, ale jak go przyłożyłam pasował jak ulał, więc po przygodach z tacą uznałam, że nie ma, co kombinować. 


Rzadko mi się zdarza, ale ponieważ przez przypadek wpasowałam się w temat niniejszy wałek ma zaszczyt wziąć udział w wyzwaniu Szuflady, gdzie tematem jest Paryż. 

http://szuflada-szuflada.blogspot.com/2014/04/wyzwanie-4-paryz.html

Nawiązując jeszcze do lawendy poza serwetkami kupiłam pęczek ww., ale się w drodze posypał i został po jej kwieciu jeno ogryzek natomiast w całości dotarł termometr lawendowy, który mam nadzieję będzie pilnować temperatury, w której funkcjonują moje zwoje żeby nie dopuszczać do przegrzewania.


Jakoś zachciało mi się dinozaurów, więc wrzucam przepiękną, rockową balladę Judas Priest.